ZANZIBAR-Safari Blue

Poniżej pare zdjęć z naszego Safari Blue.

Wypłynęliśmy z rana na tradycyjnej zanzibarskiej żaglówce o nazwie dhow, choć początkowo bez żagla a z silnikiem żeby było szybciej:-). Pierwszą atrakcją było pływanie w oceanie w poszukiwaniu rozgwiazd. Jak widać na zdjęciach sukces pełen. Omar obiecał mi strafish swimming  na 95%, a wyszło na pełne 100%.

Następnie dopłynęliśmy do Disappearing Island- wyspy która wynurza się z odpływem a znika pod wodą z przypływem. Zobaczycie sami jak najpierw na niej plażujemy a popołudniu odpływamy od niej i widać tylko cienką plamkę piasku. Woda wokół wysepki krystalicznie czysta i ciepła jak zupa. Podczas gdy my się moczyliśmy na brzegu, Omar przygotował dla nas owoce na przekąskę.

Po odpłynięciu od wyspy zatrzymaliśmy sie na snorkeling przy rafie koralowej. Fun byl wielki, fantastycznie bylo pływać w towarzystwie kolorowych rybek nad samą rafą i przyglądać się tej podowodnej przyrodzie. Jedynym minusem była mega słona woda Oceanu, ja już po pewnym czasie musiałam się poddać bo nie mogłam znieść tej soli w ustach, wrrr.

Po snorkelingu przyszedł czas na ucztę z owoców morza a po niej spacer namorzynowym lasem ktory akurat był suchy.

Powrót łodzią na której faly bujały nas konkretnie a woda chlapała tak że koszulki można było wykręcać. Ale jak często zdarza się taka frajda?

TPD_8977.jpg

TPD_8981.jpg

TPD_9014.jpg

TPD_9036.jpgTPD_9043.jpg

TPD_9053.jpg

TPD_9055.jpg

TPD_9056.jpg

TPD_9063.jpg

TPD_9147.jpg

TPD_9165.jpg

TPD_9180.jpg

TPD_9201.jpg

TPD_9220.jpg

TPD_9252.jpg

TPD_9263.jpg

TPD_9270.jpg

TPD_9272.jpgTPD_9276.jpgTPD_8971.jpg

 

 

ZANZIBAR-The Rock & Sunset Beach

W Nowy Rok wybraliśmy się na przejażdżke na druga stronę wyspy żeby zobaczyć The Rock Restaurant i Sunset Beach.

Trafiliśmy na zdecydowanie dziksze tereny, bardziej naturalne i nie opanowane przez hotele i biznes wszelki. Sunset Beach okazała się być zupełnie dzika z jednym hipsterskim barem w zasięgu naszego wzroku i prywatna willą. Niewiele też miała do zaoferowania plaża przy której jest The Rock. Jeden hipsterki hotel/hostel i wiejskie chaty. Wszystko to miało inny klimat- luźny, naturalny, dziki, zapuszczony troche. Do The Rock dowożono zapasy żywności i zapraszano do łodzi z towar turystów chętnych odwiedzić restauracyjke a nie majacych ochoty na moczenie sie w oceanie. Podczas odpływu do kanjpki można przejść sucha noga ale przy popołudniowym przypływie już nie. Jak juz zbieraliśmy się do wyjścia to podszedł do mnie chlopczyk z dwiema przepięknymi muszlami znalezionymi na tej plaży i sprzedał mi za “one dola”. Nie odmówiłam bo byłam pod ogromnym wrażeniem muszli i aż nie mogłam uwierzyć że sa prawdziwe ale chłopczyk kazał mi posłuchać szumu na dowód że sa! Zreszta skad by je mial jak nie z oceanu?
Po dotarciu na Sunset Beach postanowilismy popływać troche w oczekiwaniu na zachód słońca a Omar w tym czasie przygotował nam owocowa ucztę. Mango starczy mi na życie i chyba juz nawet na mago-lassi się nie skuszę.

Sami zobaczcie jak było na The Rock i na Sunset Beach!

TPD_8300.jpg

TPD_8218.jpg

TPD_8289.jpg

TPD_8284.jpg

TPD_8294.jpg

TPD_8242.jpg

TPD_8310.jpg

TPD_8186.jpg

TPD_8356.jpg

TPD_8254.jpg

TPD_8412.jpg

TPD_8460.jpg

ZANZIBAR-Spice Farm & Prison Island

Zacznę od tego że oczywiście nie zapisaliśmy się na żadną wycieczkę sprzedawana w hotelu. Za to skorzystaliśmy z kontaktu do lokalnego młodego chłopaka o imieniu Omar (Alicja i Tomek wielkie dzieki!!!) i daliśmy mu szansę sprostania naszym oczekiwaniom co do wyspy. Przyjechaliśmy tutaj z konkretną “to do list” bo w styczniu udało się nam zaliczyć tylko Stone Town i Fish Market w Kigomani, a to niewiele. Pierwszy dzień z Omarem za nami i zdecydowanie przekroczył nasze oczekiwania. Więc już polecamy tym co planują wyjazd na Zanzibar (nawet jeśli słabo znają angielski).

Omar Mussa/ mail: omarmussa52@yahoo.com/ telefon: +255 777 162 360/ http://www.dailytour.co.nf

Otóż, zaczęliśmy od wizyty na Farmie Przypraw (Spice Farm) . Ale nie na takiej turystycznej zatłoczonej ale na spokojnej prywatnej gdzie byliśmy jedynymi gośćmi. I między innymi zobaczyliśmy jak rośnie cynamon, gałka muszkatołowa, kardamon, imbir, henna, kurkuma, chilli, goździki, vanilia, awokado, marakuja, czerwony banan, rambutan, chlebowiec, liczi, mango, trawa cytrynowa, pieprz, kawa, i nie pamiętam co jeszcze. Cała wycieczka była dla nas swego rodzaju quizem – nim nam Omar powiedział nazwę rośliny próbowaliśmy zgadywać i muszę się pochwalić że ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu wygrałam z Tomaszem lekką przewagą. Ale to tylko dlatego że niedawno przerabiałam z dziećmi w szkole materiał dotyczący tego skąd pochodzi jakie jedzenie i sama dowiedziałam się że vanilia to fasolki a cynamon pochodzi z kory drzewa więc dziś zabłysnęłam;-). Tomasz był zdecydowanie lepszy w rozpoznawaniu po liściach tych roślin które jadalny korzeń mają w ziemii. Na koniec wycieczki mieliśmy ucztę owocową z tego co widzieliśmy na drzewach a także dostaliśmy prezenty: kapelusz męski, krawat, koronę dla królowej, kolczyki, naszyjnik, torebkę:-). Aha, dowiedzieliśmy się też, że rośliną którą bardzo trudno się hoduje tutaj to aloes i jeśli ktoś ma go w domu to znaczy że jest bogaty. Nasz przewodnik zatem mówił że my możemy sobie przyjechać na Zanzibar na wakacje bo mamy aloes vera.
Ah zapomnialam powiedzieć że Omar nastawiony jest na polskich turystów których jest tutaj coraz więcej i sporo mówi po polsku. Nawet nas zaskoczył tlumaczeniem swahilskiego „pole,pole”. Otóż „pole, pole,” znaczy ‚powoli, nie spiesz się, wyluzuj”. A polska wersja przedstawiona nam przez Omara: „powoli, powoli, bo się wypierdoli”.

Wiec powoli powoli udaliśmy się ze Spice Farm na Prison Island żeby zobaczyć ogromne zółwie. Najstarszy ma 192 lata, a dożywaja one do 200 lat i dorosłe osobniki ważą około 200 kg. Prison Island ani dziś ani nigdy wcześniej nie była więźeniem a służyła jako szpital dla chorych niewolników. W Stone Town był duży bazar niewolników i ci którzy chorowali trafiali do szpitala na Prison Island a jak zmarli to przewożono ich na wyspę obok zwaną Grave Island.

Jakby wrażeń było mało, po dopłynięciu do lądu łódka która znów była tylko dla nas, udaliśmy sie na spacer po Stone Town. Ale to już była atrakcja odgrzewana i wszystkie kąty wyglądały znajomo i na długo nas nie zatrzymały. Nawet na małą przekąske poszliśmy do tej samej hiszpańskiej Taperii co w styczniu i wszystko było tak samo dobre.

TDFX0685.jpg

TDFX0743.jpg

TDFX0746.jpg

TDFX0764.jpg

TDFX0772.jpg

TDFX0782.jpg

TDFX0695.jpg

TDFX0789.jpg

TDFX0805.jpg

TDFX0832.jpg

TDFX0855.jpg

TDFX0845.jpg

TDFX0907.jpg

TDFX0911.jpg

TDFX0933.jpg

TDFX0954.jpg

TPD_7595.jpg

TPD_7604.jpg

TPD_7611.jpg

TPD_7667.jpg

TPD_7684.jpg

TPD_7719.jpg

TPD_7734.jpgTPD_7743.jpg

ZANZIBAR- Kiwengwa Beach

I znów jesteśmy na Zanzibarze!!! W styczniu byliśmy tutaj tylko 4 dni i postanowiliśmy wrócić. Przyznam szczerze że nie sądziliśmy ze wrócimy jeszcze w tym samym roku ale nie narzekamy:-)

Zacznę od podrózy której trochę się obawialiśmy z racji tego że lecieliśmy czarterem pełnym tzw ‚leżaków’ a nie rejsowym KLM jak zawsze. Ale nie było wcale żle, dostaliśmy super miejsca o numerach 4A i 4B i nawet załapaliśmy się na darmowy serwis jedzeniowy jak w normalnej linii lotniczej. Towarzystwo spało bo lot był nocny, my zresztą też, i jakoś szybko zleciało.

W pierwszy dzień z racji słabej formy po nocy w samolocie zdecydowaliśmy się tylko na plażowanie a o 21.00 juz smacznie spaliśmy. W drugi dzień z pełną premedytacja wybraliśmy po raz kolejny leżak na białym piaseczku miękkim jak
mąka ale tym razem z dobrą lekturką. Tomasz czyta „No Logo” Naomi Klein a ja „Genialną Przyjaciółkę” Elleny Ferrnate. Obydwie pozycje serdecznie rekomendujemy, no ale nie o książkach mi tu pisać.
W styczniu byliśmy w bardo malym hotelu z infinity pool i z plażą zatoczka która pojwiała sie podczas odpływu i znikała przy przypływie. Tym razem mamy plażę z prawdziwego zdarzenia- szeroka i dlugą i strzeżoną przez Masajów. Co mam na myśli pisząc strzeżoną? Otóż otwarta plaża to łatwy dostęp dla lokalnych handlarzy którzy oferują wycieczki i rejsy statkiem itp, ale nie mogą podejść pod leżaki plażujących ani nawet zbyt blisko nich gdyż nie pozwala na to linia stojących na straży Masajów. Przyznam szczerze że daje to ogromny komfort plażowania bo nie ma nic gorszego niż bycie co chwila atakowanym przez sprzedawce koralików maści wszelkiej. Ponadto leżaki hotelowe ułożone są bliżej hotelu i dalej od hotelu więc można wybrać plażowanie z muzyką dobiegającą z baru lub bez. No ale nie samą plażą żyje człowiek na wakacjach wiec dnia trzeciego poniosło nas na cały dzień.

TDFX0592.jpg

TDFX0635.jpg

TDFX0646.jpg

TPD_7278.jpg

TPD_7302.jpg

TPD_7305.jpg

TPD_7323.jpg

TPD_7326.jpg

TPD_7338.jpg

TPD_7404.jpg

TPD_7417.jpg

TPD_7427.jpg

TPD_7511.jpg

TPD_7548.jpg

 

ZANZIBAR – Fish market

Here are some pictures from a local fish market. It was so local that the white faces of ours really stood out. To make it worse, all the people were asking each other what we were doing there and why we were trying to take pictures.

As usual they wanted to be paid by us for taking pictures of their faces. Tomasz was brave enough to ask them why they always ask for money. And they explained to him that he makes money on their images so they want to earn too. He told them that he doesn’t make money on his pictures. They didn’t believe and told him that with such equipment he surely makes it for money and he will be seeling their faces in a gallery. Tomasz kept explaining that he takes pictures just for himself,which they couldn’t accept. And persisted in telling him that when you buy such an expensive and heavy equipment you must be doing it for money or you are stupid! So Tomasz got his first lesson on African business and got to know right in his face that he is stupid.
Fish in Zanzibar is sold at an auction, like tuna in Tokyo. A seller shows you a bunch of fish of different types and sizes but you don’t really know the weight. I am sure the experienced buyers can judge the quantity. And people start betting. Actually the fisherman who comes first to the market will always gets the best price, since nobody  knows what the following fishermen will bring later on.
Ponizej pare zdjec z lokalnego targu rybnego. Targ byl tak lokalny ze nasze dwie biale twarze przyciagaly uwage wszystkich. Co wiecej, ludzie pytali jedni drugich co my w ogole tam robimy, skad sie wzielismy i dlaczego robimy zdjecia. No a my przyplynelismy z pobliskiej plazy po to zeby wlasnie robic zdjecia;-).
Jak zwykle chcieli dolara za cykniecie im zdjecia. Tomasz odwazyl sie zapytac ich dlaczego oni zawsze prosza o pieniadze. I wytlumaczyli mu ze skoro on zarabia na swoich zdjeciach to oni tez chca cos z tego miec. Tomasz powiedzial im ze on nie robi tego dla pieniedzy ale oczywiscie nie uwierzyli i argumentowali dalej ze jesli ktos nosi ze soba tyle drogiego ciezkiego sprzetu to na pewno dla kasy i zapewne sprzeda ich twarze w jakiejs galerii. Tomasz uporczywie przekonywal ich ze robi zdjecia dla wlasnej przyjemnosci do prywatnej kolekcji ale nie kupowali tego. I ostatecznie podsumowali ze z takim sprzetem to on musi to robic dla pieniedzy a jesli nie zarabia na tym to jest najzwyczajniej glupi! Tak wiec Tomasz dostal pierwsza lekcje afrykanskiego biznesu i na dodatek dowiedzial sie ze po prostu glupi jest!
Ryba na Zanzibarze sprzedawana jest na aukcji, jak tunczyk w Tokio. Sprzedawca pokazuje wiazke ryb roznego rodzaju i rozmiaru ale tak naprawde nie wiadomo ile jej tam jest wagowo. Tzn my nie wiedzielismy ale mysle ze sa tam tacy eksperci co w oczach wage maja. I chetni nabywcy zaczynaja licytowac. Rybak ktory pierwszy pojawi sie na targu ze swoim polowem sprzeda za najwyzsza cene, poniewaz nie ma gwarancji co do tego z czym przyplyna nastepni wiec nikt nie ryzykuje tylko kupuje co jest na pierwszym rzucie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

BRASIL – Sao Paulo

What is the best way to fight with jet leg? Well, for me it is just a walk longer or shorter. So I did it again in Sao Paulo. Well, it must be a reason to walk as well, either following the golf ball or looking at the universe thru the lens. This time I picked second option…

 

21411841684_0f343fabfb_h21413504313_231fd323fa_h21846478300_1040347b4a_h21846809818_2f4953fbda_h21846849398_e3058d51df_h21847842769_caaab55b69_h21847849369_586aac3e07_h22022350552_e1f139ad8e_h22034660605_05d92d8bdc_h

FILIPINY – Metro Manila

Bylo nam bardzo bardzo bardzo przykro pozegnac sie z Kingfisherem i z biala plaza w Pagudpud:-(:-(:-(:-(! Jak dla mnie to wlasnie jest to miejsce do ktorego chcialabym wrocic na Filipiny- zacisze w ktorym cala plaze ma sie dla siebie, nie wspominajac juz wysmienitej restauracji i towarzystwie jakimi rozpiescil nas Kingfisher Surf Resort.

No ale ruszylismy w trase liczaca 570 km i nauczeni doswiadczeniem dawalismy sobie na to 10h, ale to wciaz za malo! Srednia 40 km/ h i wierzcie naprawde szybciej sie nie da. Zdarzaja sie kilkusetmetrowe odcinki gdzie mozna jechac chwile 80 tka ale tylko do momentu kiedy nie wyjedzie z bocznej uliczki tricykl, cysterna czy ciezarowka zapakowana ponad wszelkie dozwolone normy wysokosciowe i wagowe. W 10h przejechalismy 400 km przez miasta i wioski i wraz ze zmrokiem dotarlismy na koncowy odcinek 170 km drogi platnej ekspresowej prowdzacej do samej Manilii. Tutaj rozwinelismy juz szalona predkosc 130 km/ h i ostatecznie po 12 h jazdy dotarlismy na lotnisko na ktorym oddawalismy samochod. Ufff! Tym razem bez kolizji i bez lapowek dla inspektorow ruchu drogowego, ale dla odmiany przez lekko podtopione okolice gdzie strach bylo wjezdzac w wode stojaca daleko jak wzrok siega.

Jak juz wjechalismy w ciemnosciach do Manilii, ktora jest ogromna, to okazalo sie ze namierzenie lotniska nie jest tak proste jak sie spodziewalismy- zadnych znakow! W szalonym nocnym ruchu brnelismy gdzies na oslep wjezdzajac w mniej lub bardziej slamsowe zakamarki az wreszcie poprosilismy taksowkarza aby nas eskorotowal na odpowiedni terminal. Szybko i sprawnie wyprowadzil nas na Skyway biegnacy wzdluz terminali ale niestety zgubilismy go tuz przed terminalem 3 i tym samym nie zaplacilismy za usluge:-(. Oczywiscie czekala nas jeszcze taksowka do hotelu i tym razem postanowilismy poswiecic wiecej czasu na research zeby nie znalezc sie w sytuacji sprzed dwoch tygodni. Ostatecznie skorzystalismy z tzw.coupon taxi- informuja klienta o stalej stawce w dana okolice i wreczaja parargon  taksowkarzowi ktory wiecej wziac nie moze niz napisane. I rzeczywiscie tak bylo.Spimy tym razem w biznesowym czystym i bardzo niefilipinskim Makati, o ktorym pisalismy wczesniej. Ja mam juz na tyle dosc Azji ze dla relaksu wybralismy  dzien w Makati pelnym luksusu pod kazdym wzgledem: restauracje, bary, condominia dla expatow i bogaczy, pola golfowe, super samochody, etc. Planu wlasciwie nie mielismy i po sniadaniu wybralismy sie polezec na trawce w parku a stamtad poszlismy na pyszny lunch a pozniej na zakupy do sklepu golfowego (tzw.proshopu:-)) i ostatecznie podjechalismy na zachod slonca na Roxas Boulevard. Niestety spacerownik wzdluz oceanu nie jest tak przyjemny jak chocby Malecon w Hawanie i ku naszemu zdziwieniu spora czesc to nieznosnie cuchnacy slams- ludzie mieszkaja pod murkiem postawionym wzdluz brzegu. Nie zabawilismy dlugo zatem, ale powrot takskowka zajal nam sporo ponad godzine- wieczorem ruch uliczny poteguje sie znaczaco i ma sie wrazenie ze wszystko stoi. Choc, jak mowia lokalni, prawdziwy paraliz i totalne wstrzymanie ma miejsce przy ulewnym deszczu. No ale juz w Makati poszlismy cos zjesc na night market. Wybor byl szeroki wiec zeszlo nam nim sie na cos zdecydowalismy a jak zakupilismy jedzonko okazalo sie ze nie bardzo jest gdzie usiasc bo stoly zajete wszytskie. Wiec przycupnelismy z boku na krawezniku gdzie stal jeden stol a przy nim grupa mlodych ludzi ktorzy zaraz zaoferowali nam miejsce. Ociagajac sie troche przyjelismy zaproszenie i usiedlismy z lokalnymi przy jednymj stole. Zjedlismy, podziekowalismy i poszlismy dalej a wracajac zorientowalismy sie ze dokladnie ta sama ekipa zza stolu to grupa muzyczna wystepujaca w dzisiejszy wieczor. Wiec stanelismy przed ‘festynowa’ scena i posluchalismy znajomych i pobujalismy sie do rytmu, lub nawet poza rytmem;-)!!

Ostatni wieczor w Pagudpd:-)

 

 

 

 

 

FILIPINY – Pagudpud

Po gorskiej przygodzie ponioslo nas na rajskie plaze Pagudpud. Nawet jesli niektorzy z Was orientuja sie w glownych turystycznych destynacjach Filipin, to na pewno nie slyszeliscie o Pagudpud. Wyspy na ktore naprowadzaja wszelkie przewodniki, reklamy, i oczywiscie trasy lokalnych linii lotniczych to : Palawan, Cebu, Boracay i Bohol. Z racji tego ze Cebu i Bohol sa najbardziej przewidywalne i najspokojniejsze pogodowo w trakcie pory deszczowej, wybralismy sie na Bohol a stamtad na mniejsza wyspe Panglao, jak juz wiecie z wczesniejszych postow. Boracay i El Nido na Palwanie oczywiscie zachecaly ale po pierwsze uznalismy ze nie ma sensu bo podobno tam ciagle leje, a ponadto, a moze przede wszystkim, wiemy juz ze nalezy unikac wszystkiego co szeroko reklamowane i tym samym do bolu skomercjalizowane. Jak pamietacie super hiper plaza na Panglao okazala sie byc porazka, a ta o ktorej nikt nie slyszal egzotyczna oaza spokoju.

Wiec idac dalej pod prad my pojechalismy na sama polnoc wyspy Luzon do Pagudpud zwanym Boracay’em polnocy ale zupelnie niepopularnym i nieznanym zagranicznym turystom. I pomimo ze nie bylismy na Boracay, mozemy spokojnie zalozyc ze raj jest wlasnie tutaj z dala od tlumu i plazowych bazarow. Pewnie zastanawiacie sie jak wpadlismy na to zeby pojechac do Pagudpud skoro to niby takie nieodkryte i nieznane. Otoz przeczytalismy na blogu pewnej Polki ktora mieszkala tutaj 3 lata. Ona,  jak sama przyznawala, zupelnie nie byla amatorem plazowania i rajskich plaz ale zaliczyla wszystkie na Filipinach i plazy z bialym piaskiem w Pagudpud dala najwyzszy rating. Zaufalismy pani Kasi i bingo! Znalezlismy online Kingfisher Surf Resort ktory znajduje sie na samej plazy na totalnym odludziu- nie da sie tu trafic przypadkowo gdyz z glownej drogi jedzie sie tutaj prawie 10 km kamienista nieubita sciezka wzdluz ktorej nic nie ma. Wlasciciel, byly biznesmen przemyslu naftowego, najpierw sam sie tutaj przeprowadzil a pozniej za namowa znajomych expatow zrobil fantastyczny resort na koncu swiata. Kingfisher oferuje klimatyzowane chatki z drewna jak i murowane- przestrzenne, z gustem urzadzone, a niektore nawet z w pelni wyposazona kuchnia i lazienka z jacuzzi. Restauracja serwuje przepyszne jedzenie w domowym wykonaniu- Tomasz wlasnie sie delektuje sashimi ze swiezego tunczyka dzis dostarczonego. Jak dla mnie za pozno na jedzenie, wiec zostaje przy tequila sunrise;-). Spimy w domu na plazy doslownie, jak otworzymy drzwi to widzimy ocean- czego mozna chciec wiecej? Tomasz dzis nawet home office robil na plazy- tak to mozna pracowac, co? Goscmi jako takimi jestesmy tutaj jedynymi, ale wieczorami w restauracji i w plazowym barze mamy towarzystwo mieszkajacych w Kingfisher lub w okolicy pracownikow z Danii ktorzy stawiaja tutaj wiatraki dla Siemensa. Jak podkresla sam walsciciel, nie przyjmuja tutaj nikogo z ulicy i nie reklamuja sie specjalnie bo chcac zostac takim sekretnym miejscem ktore bedzie sie reklamowalo samo dzieki tym ktorzy tutaj dotarli. Ja sama chetnie bym tu wrocila na dluzej i sporobowala kite surfingu w ktorym wlasnie Kingfisher sie specjalizuje.

 

FILIPINY – Ludzie, którzy nas spotkali

Staramy sie zanurzac w lokalna kulture i normalne codzienne zycie ludzi. Czasem moze sie Wam wydawac ze wchodzimy im do domu z butami, ale zawsze na ich zaproszenie. Kiedy chodzilismy po ryzowych tarasach w strugach deszczu z lokalnym przewodnikiem zapoznanym w Native Vilage Inn, on zapraszal nas do domow po drodze na krotka przerwe. Zwykle zachodzilismy tylko na podworko, ale zdarzylo sie nam tez przyjac zaproszenie na kawe i dluzsza pogawedke, co zobaczycie na zdjeciach. W miejscach ktore odwiedzamy zawsze poswiecamy duzo czasu na to aby byc blizej lokalnego zycia i aby znalezc kogos kto bylby szybkim lacznikiem do lokalnej spolecznosci. Inaczej wystarczy przyjechac turystycznym busikiem, zerknac na przereklamowane czesto spoty i mozna wracac. My wrecz unikamy wszelkich wycieczek do must-see atrakcji a rozgladamy sie tym co prawdziwe i nieoczywiste i zwykle oddalone od tzw. centrum. Dlatego teraz mozemy sie z Wami podzielic ciekawymi portretami. Pierwszy przedstawia naszego insidera z tarasow ryzowych, Waltera, ktory ciagle zul bitter nuts i mial od tego nie tylko pomaranczowe zeby ale i lekkiego haja potegujacego sie wraz z uplywajacym dniem i iloscia przezutej uzywki. Na nastepnych zdjeciach rodzina Waltera.

 

 

 

FILIPINY – Plażowanie na Panglao

Za nami pierwsza noc w klimatycznej chatce na kurzej nozce. Zdecydowanie bylo to doswiadczeniem bo nigdy jeszcze nie spalismy w lozku na swiezym powietrzu;-). Jak zerwal sie mega wiatr to z okna przyjemnie zawiewalo chlodem, ale jak juz zerwala sie nieopisanej sily ulewa to ja mialam obawy co do tego czy tej nocy nie poplyniemy z calym dobytkiem. Na szczescie nie wpadla nam ani kropla przez strzeche dachu ani przez siatkowe gorne scianki boczne. Oni chyba jednak musza wiedziec cos wiecej na temat tropikalnych ulew niz my, a na pewno to ze ten deszcz nie zacina.

Jak juz w koncu wstalismy to zalapalismy sie na organiczne sniadanko przygotowane z produktow naszej farmy: okry, baklazana, jajek i ryzu. Pierwszy raz w zyciu jedlismy okre i musze przyznac ze bardzo mi przypadla do gustu.
Po naprawde lekkim sniadanku wybralismy sie na spacer na pobliska plaze, ktorej nawet nazwy nie pamietalismy i okazala sie byc piekna, biala, obfitujaca w palmy i prawie pusta a miejscami pusta. W przeciwienstwie do przereklamowanej Alony ktora pojechalismy zobaczyc wczoraj zacheceni szerokiego zasiegu internetowym marketingiem i wrocilismy mocno rozczarowni malym rozmiarem, komercjalizacja na kazdym centymetrze kwadratowym, tlumem naciagaczy i wszechobecnym ‘syfem’.
Ah no ale nim dotarlismy na plaze, Tomasz zrobil pare portretow loklanym Filipinczykom:

 

 

 

 

Pan z kogutem trenowal go do walki. Jak sie dowiedzielismy kogut byl dosc mlody jak na wystawianie go na arene (7 miesiecy) ale na trening czas najwyzszy. Wlasciciel ptaka wytlumaczyl nam ze zbyt mlode koguty po prostu jeszcze nie ogarniaja idei zawodow i w momencie kiedy sa agresywnie atakowane uciekaja. Kogut musi miec kolo roku zeby wiedzial ze na zawodach sie walczy;-).

Bogatsi o nowe informacje z filipinskiej kultury, dotarlismy na plaze a ponizej pare obrazkow.

 

 

 

 

 

 

 

 

Tuz przed zachodem slonca, kiedy byl juz bardzo duzy odplyw, mielismy okazje obserwowac lokalnych mieszkancow zbierajacych cos co przypominalo algi. Jak nam wytlumaczono i naocznie udowodniono, tutaj je sie to na surowo. Jeden z panow zbieral tez ryby, zbieral nie lowil!

 

My nie skusilismy sie na algi na surowo, ani nawet na kolorowa rybke ale mielismy swoje zdobycze z odplywu:

Juz po zmroku wrocilismy na Coco Farm i rzucilismy sie na jedzonko. Ja wzielam do picia sok z trawy cytrynowej ktory smakowal wysmienicie i pachnial cudownie ale pijac mialam nieodparte wrazenie ze pije zel po prysznic L’ Occitane z werbena;-). Wierzcie mi, ten zel pachnie identycznie, nie wiem jak smakuje;-)!

A to napoj Tomasza:
Spedzamy wieczorek na Coco Farm w towarzystwie innych gosci z USA, Kanady i Irlandii i rozumiemy co mowia a jednoczesnie mozemy swobodnie dopowiadac sobie po polsku. Jeden jezyk to jednak malo,co? 😉

FILIPINY -Lot na Bohol

Dziś pierwszy lot krajowy: z Manilii na Wyspe Bohol.

Procedury bezpieczenstwa na lotnisku z gola rozne od standardow reszty swiata: nie trzeba wyjmowac elektroniki i przepuscili z butelka coca-coli. Ale to jeszcze nic, na plycie lotniska pod skrzydlami samolotow panowie kosili trawe, no kiedys trzeba to zrobic, prawda?
Pogoda zmieniala sie kilkakrotnie z palcego slonca w ulewny deszcz.
Bezpiecznie dolecielismy na miejsce gdzie czekal juz na nas hotelowy pick-up:-)
Po drodze:

 

Az dotarlismy na Coco Farm gdzie kolejne 3 noce spimy w takiej wlasnie chatce.  

 

Widoki z plazy w Panglao i z innych mniejszych wysepek w nastepnym poscie.